czwartek, 3 grudnia 2009

Wyprawa na wschód, cz.I

No to wróciłam, cała, zdrowa, pełna pozytywnych wrażeń i z paroma kilogramami więcej, tak mi się przynajmniej wydaje;) Ale od początku.

W piątek 27.11 wyruszyłyśmyz Asią i Kasią szybkim (naprawdę) pociągiem z Eskişehir do Ankary. Nie przesadzam z pociągiem, bo jego prędkość wynosiła 250 km/h:)
Dojechałyśmy szczęśliwie i bez żadnych niespodzianek, w międzyczasie dostając urocze słodycze z okazji Kurban Bayram:)

Z dworca w Ankarze bez większych problemów dostałyśmy się na przystanek, skąd odjeżdżał nasz autobus na lotnisko.Zwiedziłyśmy chyba z pół Ankary, bo droga była długa. Na lotnisku czekało nas ponad 3 godzinne oczekiwanie na samolot do Wan, ale dałyśmy radę:)
 
Po półtorej godziny znalazłyśmy się w zupełnie innym świecie..Górskie tereny, domy jak za czasów PRL, ogólna szarość no i nadmiar kurdyjskiego i tureckiego testosteronu, nie ma co, pierwsze wrażenie powalające. Nie mówiąc o tym, że ludzie patrzyli się na nas jak na ufo, trzy turystki, same, na lotnisku..komedia:) Grant miał nas odebrać, ale w końcu stwierdził, że możemy przyjechać taksówką pod jego mieszkanie..Oczywiście wiedziałyśmy, że zostaniemy oszukane przez kierowcę, który: albo wybierze okrężną drogę przez pół miasta albo włączy taryfę nocną albo też niczego nie włączy, tłumacząc się tym, że taksometr jest zepsuty. To mnie najbardziej wkurza w tym kraju, że zazwyczaj na każdym kroku turyści oszukiwani, ale trzeba się przyzwyczaić albo nauczyć się tureckiego i im nagadać :P

Dojechałyśmy szczęśliwie, gonione przez Granta, bo taksówkarz niby przypadkiem zajechał za daleko, bez komentarza :) Grunt, że dotarłyśmy do miejsca przeznaczenia hehe. Wieczorem Grant (lub kisiel- dostał taką ksywkę, bo nazywa się Budding, co rymuję się z pudding, a pudding to prawie jak budyń, więc jak chciałyśmy coś o nim mówić, aby o tym nie wiedział, używałyśmy ksywki KISIEL:D) zabrał nas na pyszną kolacyjkę, a następnie zorganizowałyśmy welcome party u niego w mieszkaniu, z polską wódką, owocami i grą w karty. Grant poległ na całej linii.. przykład na to, że polskie dziewczyny są mocne, nie ma co;) 

W sobotę wstaliśmy wcześnie rano i poszliśmy na słynne śniadanie. W Wan, są specjalne miejsca, gdzie serwuje się tylko śniadanie. Według mnie było PYSZNE i na dodatek na stole znalazły się słodycze typowe dla Wan, niebo w gębie:) Po śniadaniu pojechaliśmy na otogar- dworzec autobusowy , aby zarezerwować bilety do Midyat na następny dzień. Oczywiście okazało się, że bilety do Midyat yok- czyli nie ma. Więc o 9.00 jedziemy (3 godziny) do Batman, stamtąd do Hasankeyf, a potem prosto do Midyat, gdzie mieliśmy zagwarantowany nocleg u Abdullaha ( Apo) - mojego tureckiego znajomego ;). Swoją droga to śmieszna historia z nim, ale o tym potem.

A więc bilety zakupione, my ociężali po śniadaniu, więc czas ruszać na wspinaczkę na Van Kalesi. Po drodze złapaliśmy dolmusa ( mini busiki, które zatrzymują się wszędzie, wystarczy wyciągnąć rękę, cena ta sama bez względu na to gdzie jedziesz- 1tl czyli około 2,2 zł), który zawiózł nas prawie pod samą twierdzę Wan. Jeszcze tak odchodząc od tematu, muszę napisać, że gdziekolwiek się nie pojawiłyśmy wzbudzaliśmy sensację. Mało powiedziane, że ludzie nas obserwowali, oni po prostu się gapili, głupie uczucie:/ jeden facet o mało się nie przewrócił na chodniku, bo tak się na nas zapatrzył..i jeszcze komentarze, typu: "yabancı yabancı" czyli obcy, zagraniczni. Na początku to nawet jest śmieszne, ale na dłuższą metę męczące...

Wracając do tematu, wysiedliśmy z dolmusa idąc w stronę twierdzy, a tu nagle zatrzymuje się samochód, który chciał nas podwieźć ( w Turcji nie trzeba łapać stopa, stop sam się zatrzymuje:D) Okazało się, że Ismail- kierowca nie ma nic innego do roboty, więc pójdzie z nami na szczyt góry. Niestety ( albo stety!) nie umiał mówić po angielsku, dlatego Grant był zmuszony prowadzić z nim dialog haha. Jedyny plus jego obecności był taki, że załatwił nam darmowe wejście na teren twierdzy ;). Oczywiście nie byłby Turkiem, gdyby nie zapytał czy mamy chłopaków/ narzeczonych/ mężów. To też jest niesamowite, że jak się spotyka Turków czy Kurdów to standardowe pytanie brzmi: skąd jesteś, co robisz w Turcji, ile masz lat, no i czy masz chłopaka/narzeczonego/męża. Nie wyobrażam sobie, że w Polsce jakiś obcy facet zadaje mi pytania dotyczące mojego stanu cywilnego:P Raczej nie jest to na miejscu, zwłaszcza, że byłyśmy w towarzystwie Granta i Ismail wypytywał go, o każdą z nas. Zrozumiałam o co go pyta więc kazałam powiedzieć Grantowi, że ja mam chłopaka w Polsce, a dziewczyny w Turcji, no to Ismailowi zrzedła mina:D Grant jeszcze dodał, że ja nie lubię tureckich chłopaków, dlatego mam chłopaka Polaka;) Jakoś trzeba się bronić hehe

Jeśli chodzi o samą twierdzę, to mieści się ona nad brzegiem jeziora Wan. Ze szczytu góry rozciąga się cudny widok na Wan, a także na góry za którymi znajduje się granica z Irakiem i Iranem. Niesamowite uczucie być tam i myśleć, że gdyby ktoś 2 lata temu powiedział mi, że będę na wschodzie Turcji, to pomyślałabym, że oszalał. Kurcze, jednak niczego w życiu nie można być pewnym i zawsze trzeba być gotowym na coś niespodziewanego:) 

Po zdobyciu twierdzy, weszliśmy do minaretu osmańskiego meczetu. To było coś, wspinaczka po wąskich schodkach, praktycznie w ciemnościach, miałam stracha, nie powiem, ale oczywiście kolega Ismail, służył pomocną dłonią lol:) Z minaretu rozciągał się jeszcze piękniejszy widok na Stary Wan, gdzie ( jak mówił Grant) według legend można znaleźć złoto. Jego kurdyjski kolega tak w to wierzy, że chciał, aby Grant przywiózł mu z Kanady wykrywacz złota hehe. Po bezpiecznym opuszczeniu minaretu (uff) usiedliśmy na skałkach i obserwowaliśmy zachód słońca oraz śliczne jezioro ehh :) 

Oczywiście Ismail wymienił z Grantem numer telefonu ( z czego Grant się nie-by-wa-le ucieszył:P) i zaproponował, że odwiezie nas pod dom. Hmm widać było, że chce się chłopak wprosić, ale Grant wymyślił, że spotykamy się z jego znajomymi i ma nas wysadzić koło parku. Oczywiście żadnych znajomych nie było;) Zrobiliśmy sobie małą rundkę dookola parku, po czym złapaliśmy dolmusa do domu:) 

A na kolację zrobiłam pyszną tortilla de patatas w hiszpańskim stylu, korzystając z przepisu Hiszpanów ze Stambułu, była pyszna :) Bez dwóch zdań. Wieczór spędziliśmy podobnie, oczywiście Grant znów poległ, ale to dlatego, że oszukiwałyśmy podczas gry w karty i musiał pić dodatkowe kolejki:) Poszliśmy spać około 1, bo rano trzeba było wcześnie wstać i ruszyć (wbrew pozorom) w dłuuuuuuuuuuuuuuuuugą, stresującą i absurdalną podróż...Ale o tym w następnym poście :)


Brak komentarzy: