A więc, tak jak było powiedziane, następnego dnia wstaliśmy wszyscy wcześnie rano (przed 7), aby odhaczyć wszystkie zaplanowane miejsca;) Oczywiście na stole czekało już na nas śniadanie z prawdziwego zdarzenia. Nie wiem o której biedna Hüsne wstała żeby to wszystko przygotować. Na naszych talerzach były frytki ( jak mój żołądek to zobaczył, to czułam, że chowa się za wątrobą!:0), jajka, oliwki, różnego rodzaju sery, warzywka, dżemy, czekolady etc. Do teraz się śmieję jak przypomnę sobie minę Kasi, gdy to zobaczyła ;) Zresztą moja nie była lepsza hehe
Po śniadanku, ruszyliśmy w podróż do Hasankeyf, która zajęła nam około godziny. Ah, cóż powiedzieć pogoda nam dopisała! Słoneczko świeciło, na niebie żadnej chmurki ( prawie) więc w dobrych nastrojach zaczęliśmy spacer po tym nieziemskim miejscu, które wygląda jak nie z tej epoki!
Hasankeyf położone jest nad rzeką Tygrys i jest to kurdyjskie miasto wykute w skale (może kojarzyć się z Kapadocją, tylko nie jest tak turystycznym miejscem, ze względu na położenie) Naprawdę, wszędzie dookoła są wąwozy, w których wykute są domy i jaskinie. Nie mówiąc o tym, że nad drzwiami skalnych domów są nawet numerki.
A w tych jaskiniach do teraz mieszkają niektórzy ludzie! Nie mogłam w to uwierzyć, ale jak zobaczyłam starszą kobietę wychodzącą z pieczary, wszystko stało się jasne. Poza tym wszędzie biegają kury i małe szczeniaczki:)
Nie sposób jest opisać słowami to miejsce, trzeba po prostu tam być i zobaczyć na własne oczy. Naprawdę czułam się jakby ktoś przeniósł mnie w czasie! Z tego co mówił nam Apo, Hasankeyf zostało zbudowane przez chrześcijan. W międzyczasie wspieliśmy się wszyscy razem na zamek na klifie, skąd podziwialiśmy prześliczny widok na skalne miasto, Tygrys, a także stary hamam i minaret po drugiej stronie rzeki.
W czasie naszej wspinaczki towarzyszył nam młody, chłopiec Hasan- nasz przewodnik oraz jego bracia i jakieś dzieciaki. Śmiało mogę powiedzieć, że mówił po angielsku lepiej niż niektórzy studenci mojej tureckiej uczelni:P Nie powiem urzekł mnie, a jeszcze na dodatek nie odstępował mnie na krok i cały czas mi opowiadał wszystko o Hasankeyf- pomijam fakt, że mówił po turecku więc musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby go zrozumieć. Cały czas powtarzałam : anlamadım- nie rozumiem, a wtedy on robił tak uroczą minę, w stylu: "jak można tego nie rozumieć?"hehe
Ale od czego miałam Apo, wołałam go za każdym razem, aby przetłumaczył wszystko i heja!:) Ogólnie dzieciak był uroczy i cały czas mnie pilnował : "Abla (chyba już o tym pisałam kiedyś, ABLA oznacza starsza siostra- jest to wyraz szacunku dla starszej osoby płci żeńskiej) masz odpiętą torebkę, zapnij, bo ktoś Cię okradnie", "Abla, nie podchodź za blisko wąwozu, bo spadniesz", normalnie miałam ochotę, go wyściskać ;)
Poza tym Hasan powiedział nam, że za rok będzie musiał się wyprowadzić z Hasankeyf ponieważ miasto zostanie zalane. Byłyśmy w szoku, jak to usłyszałyśmy. Ale niestety to prawda. Apo powiedział nam, że jest to związane z jakimś projektem, którego celem jest nawadnianie wschodnich obszarów Turcji. Naprawdę przykro mi się zrobiło, bo to miejsce naprawdę ma swój niepowtarzalny urok. Z tego co wyczytałam Hasankeyf stara się o to, by stać się miastem UNESCO, kurcze żeby tylko się udało!
Po zejściu z góry oczywiście zahaczyliśmy o miejscową kawiarnie na skałach, aby spożyć...herbatkę, tym razem kurdyjską;) Dzieciakom daliśmy drobne pieniądze, za to, że nas oprowadzili. Ogólnie wypadało dać im pieniądze lub słodycze, z racji święta Kurban Bayram, a że mieliśmy tylko to pierwsze, tak też uczyniliśmy :)
Następnie udaliśmy się na drugą stronę rzeki, zobaczyć stary hamam i minaret. To co tam zastaliśmy również nie da się opisać słowami. Ledwo wysiedliśmy z samochodu, otoczyła nas chmara kurdyjskich dzieciaków, chyba z 15. Zaczęli wykrzykiwać w naszą stronę, że chcą pieniądze i jak chcemy wejść na ich teren to musimy zapłacić. Ale Apo z Grantem się wkurzyli, bo oni rozumieli wszystkie krzyki , a my tylko "para para" czyli pieniądze..Byłyśmy w szoku, nie powiem. Ogólnie te dzieciaki też jakby z innej epoki i jeżdżące na białym OŚLE :)
Chłopcy byli naprawdę nieznośni, a dziewczynki zmieniły taktykę kiedy zobaczyły, że krzykami nic nie wskórają;) i mówiły "Abla you are beautiful". Kurcze tak mi było żal tych dzieci, że najchętniej to bym wszystkie zabrała do Polski. Ale Apo mi powiedział, że nie ma nawet tak myśleć, bo one mają pieniądze. A zachowują się tak, bo są nauczone przez bogatych turystów, którzy dają im dużo pieniędzy. A skoro my im nie daliśmy, to byli w szoku, bo uważali, że im się należy. Apo od razu zaznaczył, że nie mamy nawet wyciągać portfela, bo rzucą się na nas jak piranie...
Jak już wsiedliśmy do samochodu, cała grupa otoczyła nas tak, że nie byliśmy w stanie ruszyć! Walili rękoma w szyby, bagażnik, maskę, że mamy im dać pieniądze. Niektóre dzieciaki miały miny jakby się miały rozpłakać. Ja już nie wiedziałam co mam zrobić, więc wyciągnęłam jakieś pieniądze ( Apo i dziewczyny też) a te dzieciaki jak to zobaczyły to wpadły w jakiś amok. Przepychały się nawzajem, biły...masakra. Ja chciałam dać parę kuruszy jednej dziewczynce, która nie odstępowała mnie na krok, ale nawet nie byłam w stanie otworzyć okna, nie mówiąc o drzwiach. W końcu jakoś jej pokazałam, że mam dla niej pieniądze, ale jak jej dałam to wszyscy ja oblegli i chyba chłopcy jej wzięli. Bogu dzięki jakoś daliśmy rade wydostać się stamtąd, choć niektórzy jeszcze biegli za nami.
Zdecydowaliśmy, że najwyższy czas wracać i zwiedzić Midyat. Droga upłynęła nam w milczeniu, ale mimo wszystko Hasankeyf to magiczne miejsce! Totalnie oderwane od rzeczywistości i przez to ma swój niepowtarzalny klimat.
Po przybyciu na miejsce, Apo zabrał nas do chrześcijańskiego kościoła. Oczywiście był zamknięty z powodu przerwy, ale tym razem uratowało nas słowo yabancı :) Pan był miły i otworzył bramę dla nas. W środku mogłyśmy podziwiać prześliczne kilimy z wizerunkami Chrystusa i Maryi, napisy w języku aramejskim i syryjskim, tablicę z dziesięcioma przykazaniami, a także cudny ołtarz.
Kościół wyglądem przypominał kościół protestancki (w rzeczywistości był to kościół ortodoksyjny), ale było warto go zobaczyć. W ogóle w kurdyjskiej części Midyat, to czułam się jak za czasów Chrystusa! Wąskie uliczki, pomiędzy starymi kamiennymi domami, osły, a jeszcze na dodatek widok meczetów i kościołów obok siebie robił niesamowite wrażenie!
Po zwiedzaniu pojechaliśmy na spotkanie z najlepszym przyjacielem Apo, Mahmutem, który miał być naszym przewodnikiem! Muszę przyznać, że mimo tego, iż nie mówił po angielsku spisał się na medal! Choć do końca dnia przeżywał: "alla alla gdybym tylko mógł mówić po angielsku, umarłybyście ze śmiechu z powodu moich żartów:D". Mimo tego i tak rozumieliśmy o co mu chodzi (chłopcy tłumaczyli;)), a poza tym od czego jest język ciała. Dlatego używając podstaw naszego tureckiego i języka ciała jakoś udało nam się porozumieć :D Byliśmy w muzeum ( do którego załatwił nam darmowy wstęp;)), potem poszliśmy na spacer by z bliska obejrzeć domy i uliczki.
Ogólnie było to niesamowite przeżycie. Sam widok tych dzieciaków na ulicach był niepowtarzalny. Podczas gdy polskie dzieci w najlepsze siedzą przed komputerem lub telewizorem, one grały w klasy, siatkówkę, skakały przez skakankę-dziewczynki;), bawili się w bitwę lub w berka- chłopcy;)
Następnie pojechaliśmy do kolejnego kościoła, oddalonego od Midyat około 10 km, oczywiście kochany Mahmut znów się spisał i mieliśmy wejście za free, a dodatkowo przewodnika wyglądającego jak Johnny Bravo ;)
Następnie, celem naszej podróży stał się meczet, w którym Mahmut nawet pokazał nam jak dokładnie wygląda modlący się muzułmanin. Oczywiście nie muszę chyba mówić, że miejsce modlitwy mężczyzn, jest w samym sercu meczetu, wyścielonego ładnym dywanem, posiadającego duże okna i z którego sufitu zwisają prześliczne lampy..Miejsce modlitwy kobiet hmm, nie wiem nawet jak to nazwać, po prostu pomieszczenie ( koło którego przechodzi się chcąc wejść do głównej części meczetu), zimne, ciemne i nieprzyjemne. Bez komentarza.
Po wyjściu z meczetu skierowaliśmy się na rynek, który był naszym ostatnim celem. Ponieważ Midyat słynie z własnoręcznych wyrobów ze srebra, Apo pomyślał, że może zechcemy coś kupić, wiadomo kobiety ;) ( Bogu dzięki, że nie chciałyśmy!) W międzyczasie chciałyśmy sobie kupić po batoniku w sklepie spożywczym, więc powidziałyśmy chłopcom, aby zaczekali. Złudne nadzieje, oczywiście wparowali do sklepu, Mahmut pierwszy, my chcemy płacić, a ten, że nie ma mowy! Mamy wyjść, on zapłaci! Nawet nie mogłyśmy się sprzeciwić..Nie mogłam zrozumieć z jakiej paki on za nas zapłacił, nawet nas dobrze nie znał..To był pierwszy szok, po którym miał się pojawić następny, a wraz z nim wyjaśnienie zagadki;)
Na rynku, wypatrzyłyśmy z Asią prześliczne chusty więc wielce ucieszone, że mamy prezent dla naszych mamuś wparowałyśmy do sklepu, oczywiście Apo i Mahmut za nami:/ Wybrałyśmy, każda po dwie, wyciągamy pieniądze, a tu oczywiście Apo: "W tej chwili to schowajcie". Tym razem zareagowałyśmy ostrzej, mówiąc konkretne NIE ( no kurcze to już było chore, żeby on za nasze chusty płacił), ale na nic zdało się nasze NIE.
Zostałyśmy wypchnięte ze sklepu przez Mahmuta, który widząc nasze wkurzone miny, zaczął tłumaczyć po turecku, że tutaj goście są święci, jak się ma gości żadne pieniądze się nie liczą! A poza tym to wstyd żeby goście, a tym bardziej KOBIETY płaciły za siebie w towarzystwie mężczyzn. No więc prezent dla mamuś naszych przepadł, bo przecież nie możemy dać czegoś, co same otrzymałyśmy w prezencie..W drodze powrotnej nawet nie patrzyłam na wystawy, bo było to zbyt ryzykowne, dlatego byłyśmy wdzięczne sobie nawzajem, że żadna nie zdecydowała się kupić czegoś ze srebra ;)
Nie wiem sama co myśleć o takim zachowaniu. Z jednej strony jest mega miłe i można poczuć się naprawdę kimś wyjątkowym, jako gość, ale z drugiej strony jest to krępujące, że nawet za głupiego batonika nie można zapłacić.
W międzyczasie spotkaliśmy znajomego Apo i Mahmuta, który zadzwonił do Apo gdzie jesteśmy, po to tylko żeby nas zobaczyć!:D Naprawdę, Apo sam się przyznał!
Po tym wszystkim zdecydowaliśmy wracać do domu, bo zrobiło się naprawdę późno, a poza tym Hüsne dzwoniła, że czeka na nas z kolacją. Wiedzieliśmy czego się spodziewać, dlatego cały dzień nie jedliśmy ;) I oczywiście nasze przewidywania okazały się słuszne, kolacja tak samo obfita jak zeszłego wieczoru, ale tym razem w tureckim stylu, czyli na podłodze:)
Wszystko wyśmienite! Oczywiście po kolacji wzięłam od Hüsne wszystkie przepisy, które skrupulatnie przechowuje. Więc szykujcie się wszyscy zainteresowani, że po moim powrocie robimy turecką noc! ;) W iście tureckim stylu :)
A wieczorem kolejny znajomy Apo i Hüsne zechciał nas zobaczyć, pod pretekstem pożyczenia gry playstation:D Z racji tego, że wstydził się wejść i przywitać, Apo poprosił nas żebyśmy wyszli do przedpokoju i powiedzieli selam. Haha, czułam się jak atrakcja turystyczna, nie ma co;)
W końcu nadszedł czas naszego powrotu do Wan. Z racji tego, że nie było bezpośredniego autobusu, szczerze mówiąc na początku w ogóle nie było autobusu, więc staliśmy przed wizją jechania na stopa ( tutaj znów muszę wspomnieć o minie Kasi haha ;)). Na szczęście kochany Apo i Mahmut wykonali parę telefonów i okazało się, że:
1. rano musimy wstac o godzinie 6 i zabrać się mini- busem dla nauczycieli ( zapomniałam napisać, że Apo i Hüsne są nauczycielami matematyki, off yaaa) z Apo na dworzec autobusowy
2. z dworca mieliśmy wziąć bus do Batman
3. z Batman złapać mini-bus do Tatvan
4. z Tatvan złapać mini-bus do Van
Oczywiście zakładając, że będą miejsca dla 4 osób. Jednym słowem masakra! Nie mówiąc o tym, że w tych mini-busach siedzi się z kolanami pod brodą prawie, więc wizja naszej podróży była straszna! Na szczęście z Midyat do Batman poszło gładko, z Batman również udało nam się załapać na transport. Jedziemy sobie nawet nie 10 minut, a tu z maski nam zaczyna się dymić! Więc kierowca stwierdził, że musi zawrócić i pojechaliśmy do warsztatu samochodowego PO TO BY NAPRAWIĆ bus. Haha, ja oczywiście się śmiałam, bo to był mega absurd, ale wiadomo komu nie było do śmiechu :D
Po 15 minutach ruszyliśmy dalej, ale po jakiejś godzinie nasz kierowca zatrzymał się na postoju dla dolmuşy ( czyli mini-busów) i stwierdził, że mamy wysiadać, bo trzeba zmienić dolmuş, bo zepsuty, ale to nic nie zmienia, bo nie musimy dopłacać, on zapłaci etc etc. No przecież cyrk!:D
Po drodze dosiadła się para, która obserwowaliśmy przez okno. Kobieta jak kobieta, cała na czarno, zakryta chustą. Tylko, że my myślałyśmy, że to na co patrzymy to są jej plecy..A okazało się, że to był przód. Niebywały widok! Kobieta był TOTALNIE zakryta, nie mając nawet otworu na oczy! Nie będę wspominać, że nawet kierowca zerkał na nią jak na zjawisko, co widziałyśmy w lusterku..
W międzyczasie do naszego zwariowanego dolmuşa dosiadł się mężczyzna w garniturku, cycuś glancuś z...ŻYWYM INDYKIEM W PLASTIKOWEJ TORBIE, nie no naprawdę czułam się jak w czeskim filmie i chciałam już znaleźć się w naszym mieszkaniu w Wan!
Po drodze dosiadło się jeszcze małżeństwo z dzieckiem. Na przodzie było jedno wolne miejsce koło staruszka, ale co to, to nie..Grant musiał zmienić miejsce, po to by kobieta usiadła koło kobiety, czyli Asi..O co, oczywiście poprosił Granta mąż kobiety. Ja tam już nie wiem co o tym myśleć..Rozumiem, że kobiety mają byc chronione przez swoich mężczyzn i nie wypada siadać koło obcych, ale ona jechała z mężem, który cały czas by przy niej stał, a poza tym usiadłaby koło dziadka, któremu chyba by na myśl nic złego nie przyszło..
Dojechaliśmy cało i zdrowo do Tatvan, skąd wzięlismy busa do Van. W planach mieliśmy jeszcze zwiedzanie wyspy Akdamar, co też uczyniliśmy:) Popłynęliśmy promem i zwiedziliśmy ormiański kościół św. Krzyża. Na zewnętrznych ścianach widnieją płaskorzeźby przedstawiające sceny biblijne ( Jonasz i wieloryb; Abraham i Izaak; Jezus, Maryja i Jan;Adam i Ewa) oraz ornamenty zwierząt i roślin. Po zwiedzaniu przyszedł czas na herbatkę i powrót do domu na kolacyjkę:) Udało nam się złapać busa w ostatniej chwili i około godziny 18 szczęśliwie dotarliśmy do Wan! Podsumowanie dnia: po to by dosta się do Wan musieliśmy użyc, aż 6 dolmuşy no i promu;) Tego jeszcze nie było;)
Plany na następny dzień? Muzeum kotów no i powrót do domu:) Udało nam się wszystko szczęśliwie zgrać! Wstalismy wcześnie rano i pojechaliśmy na Uniwersytet w Van ( który jest okropny..i wygląda jak teren więzienia, naprawdę!), bo tam mieści się muzeum:) Mruczki urocze, ale w dużej klatce, po to by nie uciekły i nie zostały skradzione rzecz jasna;) Jak się dobrze przyjrzeć widać, że kicia ma jedno oko niebieskie, a drugie zielone ;)
Po muzeum szybko skierowałyśmy się na lotnisko. Wszystko poszło gładko i sprawnie, pomijając opóźnienie samolotu, yavaş yavaş;) i w Ankarze byłyśmy około 15, przetransportowałyśmy się autobusem, na przystanek z którego ruszałyśmy na lotnisko.
Oczywiście nie wiedziałyśmy w którym momencie mamy wysiąść, bo było już ciemno, więc trochę spanikowałyśmy. Zaczęłyśmy pytać młodych ludzi, podpierając się naszą mapką. Ale oczywiście nikt nie mówił po angielsku! Na szczęście znalazł się starszy mężczyzna, około 35-40 lat, który nam pięknie wytłumaczył, że autobus w pewnym momencie zawraca i jedzie znów na lotnisko. Nie wiedziałyśmy, który to moment rzecz jasna (!!), więc koleś zaproponował, że powie kierowcy, żeby nas wysadził, na co ochoczo przystałyśmy. Oczywiście pan rozdarł się na cały autobus. Słowa, które wychwyciłam to "yabancı" i "Uluste" czyli nasz przystanek. Nie muszę mówić, że wszystki oczy zwróciły się w naszą stronę, haha. W pewnym momencie byłyśmy spanikowane naprawdę, aż tu nagle słyszę jak kierowca woła "Uluste", na początku nie załapałam, że to o nas chodzi, ale potem, krzyknął jeszcze jedno słowo "ULUSTE YABANCI!"Myślałam, że się osikam ze śmiechu. Może to się nie wydaje śmieszne, ale z naszej perspektywy ten moment kiedy wykrzyknął YABANCI, był komiczny. Oczywiście znów cały autobus na nas, mężczyźni się sprężyli i pomagli nam wysiąść, wynosząc bagaże. No cyrk!
A potem poszłyśmy pieszo na dworzec, pogoda była ładna więc spacerek dobrze nam zrobił;) Szybki pociąg do Ankary odjeżdżał o 20. W Eski szczęśliwe i zmęczone byłysmy o 21.30. I tak zakończyła się nasza przygoda zw wschodem:) Kasia stwierdziła, że już nie chce tam wracać, ale ja bym jeszcze wróciła. Zupełnie inna Turcja, zupełnie inny świat..Ogólnie mam zaproszenie od Apo i Hüsne do Mersin ( miasto skąd Apo pochodzi) na wakacje:) Na pewno skorzystam, hehe;) Morze Śródziemne, plaża i opalanie, po ciężkiej, polskiej sesji relaks się przyda, oj tak!!
A teraz już kończę moje wywody, bo za 3 godziny mam zbiórkę i ruszam do Kapadocji!!! :) Czyli kurdyjskiego Hasankeyf;) Wracam w niedzielę wieczorem;) Muszę jeszcze dodać, że nasze biuro Erasmusowe się postarało i zostanie zorganizowana tam impreza, bez limitu alkoholowego;) Czyli pijesz ile dasz radę, za free hehe;) Teraz wiadomo dlaczego ta wycieczka jest zdominowana przez Polaków ;)
A 23.12 jadę kolejny raz (i bynajmniej nie ostatni:P) do mojego kochanego Istanbułu, odebrać moją Marteczkę z lotniska!:) Juz się doczekać nie mogę;)
Do usłyszenia wkrótce!!